Rowerową wyprawę w Bieszczady planowaliśmy już od dwóch lat. Wtedy to z bratem Antonim pokonaliśmy trasę Lublin-Włodawa-Białowieża-Białystok (uczciwie napiszę, że wtedy zdarzało się nam korzystać też z pociągów po drodze).
Białystok - tu skończyliśmy naszą drogę dwa lata temu |
No więc ruszyliśmy. Pierwszy etap, z Rzeszowa do Sanoka. Jechało się całkiem przyjemnie. Pierwsze górki, pierwszy obiad podgrzany na butli z gazem. I zdziwienie, że nie wszystkie bociany odleciały już na południe. Pod wieczór wjechaliśmy na drogę prowadzącą w dolinie rzeki San. Odludzia, drewniane cerkwie, ciepły wiatr i miejscowość Mrzygłód. A nad głowami tyle gwiazd, ile potomków Abrahama, że tak powiem. Bezpiecznie dojechaliśmy do celu.
Rzeszów |
Cerkiew św. Mikołaja w Dobrej Szlacheckiej. Aktualnie, podobnie jak większość cerkwi na Podkarpaciu, które mieliśmy okazję zwiedzić, służy jako kościół katolicki. |
Następnego dnia opuściliśmy miasto Beksińskich i skierowaliśmy się w górę rzeki. Po drodze naddaliśmy kilka kilometrów, żeby zobaczyć jezioro Solińskie i najwyższą zaporę wodną w Polsce. W Solinie zjedliśmy zapiekanki, obserwowaliśmy wielkie ryby o nieznanych nazwach i przemokliśmy do suchej nitki w deszczu z bezchmurnego nieba. Potem zaczęły się konkretne górki. Męczące, kilkukilometrowe podejścia (bo wjechać na nie nie mieliśmy sił) były co prawda rekompensowane przez widoki, które się przed nami otwierały, ale myśl o tym, że poruszamy się wolniej niż zakładaliśmy i do celu dotrzemy znowu po zmroku, nie dodawała otuchy.
Widok na zaporę w Solinie |
Nocne widoki |
Następne kilka dni przeznaczyliśmy na chodzenie po górach. Nasza bacówka okazała się świetną bazą wypadową. Przeszliśmy Połoninę Caryńską i Wetlińską oraz zwiedziliśmy okoliczne miejscowości - Ustrzyki Górne i Wetlinę - nic ciekawego w nich raczej nie znaleźliśmy. Dużo ciekawsze moim zdaniem, są, paradoksalnie, miejscowości, których już nie ma. Na przykład Berehy Górne. Przed wojną tętniąca życiem osada - w 1928 roku zamieszkana przez 527 osób. Głównie Ukraińców i Łemków. Po 1945 roku mieszkańców wysiedlono, cerkiew spalono, a nagrobki z cmentarza wykorzystano przy budowie drogi do Ustrzyk. Pamiątką po wsi są tylko łąki, które nie zdążyły jeszcze zarosnąć lasem, zdziczały sad oraz kilka grobów.
Pozostałości cmentarza w Berehach Górnych |
W Bieszczadach udało się nam też wejść przed wschodem słońca na Małą Rawkę i podziwiać świat skąpany w porannym świetle. Potem, korzystając z tego, że jesteśmy sami na szlaku i mamy góry tylko dla siebie, przeszliśmy szlakiem wzdłuż granicy Polsko-Ukraińskiej na Krzemieniec.
Poranna mgła i Tarnica |
Widok na stronę ukraińską |
Na Krzemieńcu znajduje się trójstyk granic - tu spotykają się granice Ukrainy, Słowacji i Polski |
Następnym etapem naszej wycieczki była Kalwaria Pacławska. By tam dojechać, wystarczy, jak nam się wydawało, zjechać z Bieszczadów. Pierwsze kilkanaście kilometrów droga rzeczywiście prowadził głównie w dół, po pewnym czasie znowu zaczęły się jednak, doprowadzające do hiperwentylacji płuc, podjazdy. Nasza trasa pokrywała się w dużym stopniu ze szlakiem drewnianych cerkwi.
Cerkiew bojkowska w Smolniku, jest wpisana na listę UNESCO |
Cerkiew w Hoszowie |
Kalwaria Pacławska to wieś na końcu świata. Na wschodzie granica, ze wzgórza Żytne (za miejscowością), rozciąga się piękny widok na ukraińskie miasta. Na zachodzie zaś lasy. Lasy gęste i dzikie. Dzięki temu, że w pobliskim Arłamowie znajdował się w czasach PRLu ośrodek rządowy, a okoliczne tereny służyły do polowań, miejsce to w dużym stopniu zachowało swój pierwotny, puszczański, charakter. Istnieją organizacje, których celem jest utworzenie tam nowego, Turnickiego Parku Narodowego.
Widok ze wzgórza Żytne na Ukrainę |
W samej Kalwarii Pacławskiej znajduje się sanktuarium i klasztor franciszkanów. Po całej okolicy rozsiane są kapliczki upamiętniające wydarzenia z życia Jezusa i apostołów.
Przez ostatnie dni naszej rowerowej eskapady jechaliśmy po terenie zdecydowanie bardziej płaskim. Z Kalwarii Pacławskiej, przez Przemyśl i Jarosław, dojechaliśmy do Leżajska. Kolejnego dnia dotarliśmy do Roztoczańskiego Parku Narodowego, gdzie obserwowaliśmy koniki polskie - potomków tarpana, dzikiego konia.
Naszą rowerową eskapadę postanowiliśmy skończyć w Zamościu. Twórcy tego miasta - fundator Jan Zamoyski oraz architekt - Bernardo Morando starali się stworzyć miasto idealne. Czy im się udało - nie wiem - ale rynek z renesansowym ratuszem i okoliczne uliczki wyglądają bardzo ładnie.
Jest wiele rzeczy, o których tu nie napisałem. Chciałbym opisać jeszcze niezwykle gęstą mgłę, która nas zaskoczyła na serpentynach przy zjeździe z Przełęczy Wyżnej i to jak o godzinie 3. w nocy obudziło mnie pohukiwanie sóweczki. No i może nasze spotkanie ze Strażą Graniczną i ciekawą rozmowę o pracy strażników. I mongolskie specjały, które zjedliśmy przy jurcie na rynku w Jarosławiu. I można by tak jeszcze długo wymieniać.
Spędziliśmy 10 dni w krainie, w której krzyżują się historie Polaków, Ukraińców, Łemków, Bojków i Żydów. Historie, zwłaszcza te z XX. wieku, trudne.
Od Rzeszowa do Zamościa przejechaliśmy około 500 kilometrów. Zawsze towarzyszyło nam bezchmurne niebo i życzliwość osób, które spotykaliśmy po drodze. To był dobry czas.
nasza trasa |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz