sobota, 1 września 2018

rowerem na Wschód

Jazda po górach okazała się trudniejsza niż zakładaliśmy. A może to te góry były wyższe niż się spodziewaliśmy. Pojechaliśmy w Bieszczady. Najwyższy szczyt Bieszczadów - Tarnica, ma niecałe 1350 metrów. No umówmy się - nie są to żadne Himalaje czy Andy. Nawet w porównaniu z Tatrami wygląda to blado. A jednak. Był to drugi dzień naszej wyprawy. Jechaliśmy już 9 godzin, a do celu zostało nam jeszcze ponad 20 kilometrów. Robiło się ciemno, a my mozolnie wtaczaliśmy nasze rowery coraz wyżej i wyżej. Całe szczęście udało się, chwilę przed godziną 23. zameldowaliśmy się w Bacówce Pod Małą Rawką, w miejscu tym mieliśmy spędzić cztery kolejne noce.


Rowerową wyprawę w Bieszczady planowaliśmy już od dwóch lat. Wtedy to z bratem Antonim pokonaliśmy trasę Lublin-Włodawa-Białowieża-Białystok (uczciwie napiszę, że wtedy zdarzało się nam korzystać też z pociągów po drodze).

Białystok - tu skończyliśmy naszą drogę dwa lata temu


No więc ruszyliśmy. Pierwszy etap, z Rzeszowa do Sanoka. Jechało się całkiem przyjemnie. Pierwsze górki, pierwszy obiad podgrzany na butli z gazem. I zdziwienie, że nie wszystkie bociany odleciały już na południe. Pod wieczór wjechaliśmy na drogę prowadzącą w dolinie rzeki San. Odludzia, drewniane cerkwie, ciepły wiatr i miejscowość Mrzygłód. A nad głowami tyle gwiazd, ile potomków Abrahama, że tak powiem. Bezpiecznie dojechaliśmy do celu.

Rzeszów






Cerkiew św. Mikołaja w Dobrej Szlacheckiej. Aktualnie, podobnie jak większość cerkwi na Podkarpaciu, które mieliśmy okazję zwiedzić, służy jako kościół katolicki.



Następnego dnia opuściliśmy miasto Beksińskich i skierowaliśmy się w górę rzeki. Po drodze naddaliśmy kilka kilometrów, żeby zobaczyć jezioro Solińskie i najwyższą zaporę wodną w Polsce. W Solinie zjedliśmy zapiekanki, obserwowaliśmy wielkie ryby o nieznanych nazwach i przemokliśmy do suchej nitki w deszczu z bezchmurnego nieba. Potem zaczęły się konkretne górki. Męczące, kilkukilometrowe podejścia (bo wjechać na nie nie mieliśmy sił) były co prawda rekompensowane przez widoki, które się przed nami otwierały, ale myśl o tym, że poruszamy się wolniej niż zakładaliśmy i do celu dotrzemy znowu po zmroku, nie dodawała otuchy.

Widok na zaporę w Solinie




Nocne widoki






Następne kilka dni przeznaczyliśmy na chodzenie po górach. Nasza bacówka okazała się świetną bazą wypadową. Przeszliśmy Połoninę Caryńską i Wetlińską oraz zwiedziliśmy okoliczne miejscowości - Ustrzyki Górne i Wetlinę - nic ciekawego w nich raczej nie znaleźliśmy. Dużo ciekawsze moim zdaniem, są, paradoksalnie, miejscowości, których już nie ma. Na przykład Berehy Górne. Przed wojną tętniąca życiem osada - w 1928 roku zamieszkana przez 527 osób. Głównie Ukraińców i Łemków. Po 1945 roku mieszkańców wysiedlono, cerkiew spalono, a nagrobki z cmentarza wykorzystano przy budowie drogi do Ustrzyk. Pamiątką po wsi są tylko łąki, które nie zdążyły jeszcze zarosnąć lasem, zdziczały sad oraz kilka grobów.

Pozostałości cmentarza w Berehach Górnych


W Bieszczadach udało się nam też wejść przed wschodem słońca na Małą Rawkę i podziwiać świat skąpany w porannym świetle. Potem, korzystając z tego, że jesteśmy sami na szlaku i mamy góry tylko dla siebie, przeszliśmy szlakiem wzdłuż granicy Polsko-Ukraińskiej na Krzemieniec.

Poranna mgła i Tarnica




Widok na stronę ukraińską



Po drodze zastanawialiśmy się, czy ktoś przekracza tę granicę "Na dziko". Okazało się, że tak. Kilka dni wcześniej, w tych okolicach została zatrzymana grupa kilkunastu Wietnamczyków, próbujących dostać się do Polski.

Na Krzemieńcu znajduje się trójstyk granic - tu spotykają się granice Ukrainy, Słowacji i Polski


Następnym etapem naszej wycieczki była Kalwaria Pacławska. By tam dojechać, wystarczy, jak nam się wydawało, zjechać z Bieszczadów. Pierwsze kilkanaście kilometrów droga rzeczywiście prowadził głównie w dół, po pewnym czasie znowu zaczęły się jednak, doprowadzające do hiperwentylacji płuc, podjazdy. Nasza trasa pokrywała się w dużym stopniu ze szlakiem drewnianych cerkwi.

Cerkiew bojkowska w Smolniku, jest wpisana na listę UNESCO

Cerkiew w Hoszowie


Kalwaria Pacławska to wieś na końcu świata. Na wschodzie granica, ze wzgórza Żytne (za miejscowością), rozciąga się piękny widok na ukraińskie miasta. Na zachodzie zaś lasy. Lasy gęste i dzikie. Dzięki temu, że w pobliskim Arłamowie znajdował się w czasach PRLu ośrodek rządowy, a okoliczne tereny służyły do polowań, miejsce to w dużym stopniu zachowało swój pierwotny, puszczański, charakter. Istnieją organizacje, których celem jest utworzenie tam nowego, Turnickiego Parku Narodowego.

Widok ze wzgórza Żytne na Ukrainę


W samej Kalwarii Pacławskiej znajduje się sanktuarium i klasztor franciszkanów. Po całej okolicy rozsiane są kapliczki upamiętniające wydarzenia z życia Jezusa i apostołów.




Przez ostatnie dni naszej rowerowej eskapady jechaliśmy po terenie zdecydowanie bardziej płaskim. Z Kalwarii Pacławskiej, przez Przemyśl i Jarosław, dojechaliśmy do Leżajska. Kolejnego dnia dotarliśmy do Roztoczańskiego Parku Narodowego, gdzie obserwowaliśmy koniki polskie - potomków tarpana, dzikiego konia.







Naszą rowerową eskapadę postanowiliśmy skończyć w Zamościu. Twórcy tego miasta - fundator Jan Zamoyski oraz architekt - Bernardo Morando starali się stworzyć miasto idealne. Czy im się udało - nie wiem - ale rynek z renesansowym ratuszem i okoliczne uliczki wyglądają bardzo ładnie.





Jest wiele rzeczy, o których tu nie napisałem. Chciałbym opisać jeszcze niezwykle gęstą mgłę, która nas zaskoczyła na serpentynach przy zjeździe z Przełęczy Wyżnej i to jak o godzinie 3. w nocy obudziło mnie pohukiwanie sóweczki. No i może nasze spotkanie ze Strażą Graniczną i ciekawą rozmowę o pracy strażników. I mongolskie specjały, które zjedliśmy przy jurcie na rynku w Jarosławiu. I można by tak jeszcze długo wymieniać.
Spędziliśmy 10 dni w krainie, w której krzyżują się historie Polaków, Ukraińców, Łemków, Bojków i Żydów. Historie, zwłaszcza te z XX. wieku, trudne.
Od Rzeszowa do Zamościa przejechaliśmy około 500 kilometrów. Zawsze towarzyszyło nam bezchmurne niebo i życzliwość osób, które spotykaliśmy po drodze. To był dobry czas.

nasza trasa



środa, 11 stycznia 2017

Europejskie Spotkanie Młodzieży w Rydze

Ostatnie dni minionego roku spędziłem w Rydze, na Łotwie. Uczestniczyłem tam w 39. już spotkaniu młodzieży organizowanym przez braci ze wspólnoty Taizé. Jest to tak zwana "Pielgrzymka Zaufania przez Ziemię". Co roku, na przełomie grudnia i stycznia, młodzi ludzie z całej Europy spotykają się w jednym miejscu, by modlić się o pokój na świecie i świętować nadejście nowego roku. Pomimo tego, że pochodzimy z różnych krajów i jesteśmy wyznawcami innych religii, potrafimy znaleźć wspólny język, razem czuwać i śpiewać kanony oraz po prostu rozmawiać.

Wystrój hali "Riga Arena" podczas modlitwy

Najważniejszymi momentami dnia są modlitwy. W Rydze, ze względu na dużą liczbę uczestników (ponad 15 tysięcy, w tym prawie 5 tysięcy z Polski!) odbywały się one jednocześnie w różnych miejscach. Oprócz modlitw, w wybrane dni, można było uczestniczyć również w warsztatach, czyli spotkaniach, na których poruszane były różne tematy związane z aktualną sytuacją na świecie. Można było też obejrzeć film o życiu brata Rogera, założyciela wspólnoty oraz poznać historię Rygi opowiedzianą przez mieszkańców miasta.

Adoracja krzyża

Modlitwa wieczorna

Idea Europejskich Spotkań opiera się na zaufaniu. Pielgrzymi, po przyjeździe do miasta, zostają przydzieleni do rodzin (które wyraziły chęć przyjęcia gości) lub znajdują nocleg na przykład w szkołach. Miałem szczęście skorzystać z tej pierwszej opcji. Razem z trójką znajomych zostałem przyjęty przez panią Agitę, która pomimo małego mieszkania zgodziła się ugościć aż cztery osoby.


Wspólne zwiedzanie miasta


A teraz kilka słów o samym mieście. Po raz pierwszy ESM odbywało się tak daleko na wschodzie, po raz pierwszy w kraju bałtyckim. Ryga była idealnym miejscem na ekumeniczne spotkanie. W ścisłym centrum znajdują się świątynie różnych odłamów chrześcijaństwa. Największe wrażenie zrobiły na mnie cerkwie, pewnie dlatego, że na zachodzie Polski, gdzie mieszkam, nie ma ich zbyt dużo.

Kościoły w centrum Rygi. Łatwo odróżnić te protestanckie - mają koguta na wieży.

Sobór Narodzenia Pańskiego - w czasach ZSRR zmieniony na planetarium.

Cerkiew zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie

Ale nie tylko religie wpłynęły na wygląd współczesnej Rygi. Widoczne piętno odcisnęły również lata, w których Łotwa była częścią ZSRR. W środku miasta znajduje się Wieżowiec Akademii Nauk Łotwy, 21-piętrowy brat warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Na ostatnie piętro można wjechać windą, by z tarasu widokowego podziwiać panoramę stolicy Łotwy i jej okolice.


Widok na Rygę z Wieżowca Akademii Nauk Łotwy








Dzielnica secesyjna

Jedna z czterech ryskich hal targowych, nazywanych Centrāltirgus. Wcześniej miejsce to służyło jako hangar sterowców.





Ryga, oprócz pięknego starego miasta, ma również drugie, mniej zadbane oblicze. Osiedle, na którym spaliśmy znajduje się na przedmieściach. By dotrzeć tam z centrum, trzeba było skorzystać z tramwaju. Po drodze mijaliśmy różne miejsca, bardzo różniące się od siebie. Była więc dzielnica drewnianych domków (trochę przypominających western) oraz bloki na osiedlu z "wielkiej płyty".







Ostatnią nocą, którą spędziłem w Rydze, był sylwester. O godzinie 23. zebraliśmy się w kościele parafialnym, na czuwaniu w intencji pokoju. Potem, już w nowym roku, wspólnie bawiliśmy się na "święcie narodów". Każdy naród przedstawił coś związanego ze swoją kulturą. My zatańczyliśmy poloneza. Sporym zaskoczeniem był dla mnie spokój na ulicach w tę szczególną noc. Łotysze wyszli co prawda o północy, żeby odpalić fajerwerki, jednak pół godziny później, na osiedlu było już cicho i pusto.

Ekipa z Ukrainy zaprezentowała się w tradycyjnych strojach

Sylwestrowe fajerwerki

W przyszłym roku "Pielgrzymka zaufania" zawita do kolejnego miasta. Będzie nim szwajcarska Bazylea. Mam nadzieję, że również w tym spotkaniu będę mógł uczestniczyć. Może tym razem pojadę na nie jako wolontariusz?